KWIAT PAPROCI 10

KWIAT PAPROCI 10
Zarosniety jak niedzwiedz wojownik przecial wiezy Plaweckiemu. Ten spróbowal wstac, ale zdretwiale nogi odmówily mu posluszenstwa i runal z powrotem, prosto w smierdzace swinskimi odchodami bloto. Jego eskorta zarechotala chórem, po czym zamkneli zagrode i odeszli. Plawecki pozostal sam, jesli nie liczyc kilku wielkich, czarnych, cuchnacych swin, podobnych raczej do dzików.
Po tym jak zostal ogluszony, ocknal sie przywiazany do draga, niesionego przez czterech lowców. Miotal sie chwile i wrzeszczal, ale pare razów drzewcem wlóczni od razu go uspokoilo. Gdy sie rozejrzal, od razu stwierdzil, ze lowców jest mniej niz na polanie. Byc moze reszta poszla za turem. Niesli go bardzo dlugo, zanim nastapil odpoczynek. Rzucili go wtedy w trawe jak przedmiot, nie zwazajac, czy zrobi sobie krzywde. Najwidoczniej stan jego zdrowia nie byl dla nich priorytetem. A to bylo mocno niepokojace.
Po odpoczynku poniesli go waska sciezka przez bagna. Przeprawe te, a zwlaszcza pózniejszy nocleg, Plawecki zapamietal, jako najgorszy w swoim zyciu koszmar. Najgorszy do tej pory, bo nie wiedzial co go tu czeka. Zwiazany jak baleron, bez mozliwosci ruchu, nagi, glodny i spragniony, niesiony w narastajacym upale, byl w dodatku nieustannie kasany przez komary, baki, a przede wszystkim przez chmary malenkich meszek. Nie bylo przed nimi obrony. Cala jego skóra pokryla sie szybko swedzacymi niemilosiernie bablami. Co gorsza, meszki niemal wcale nie dokuczaly jego ciemiezcom, co doprowadzalo Plaweckiego do stanu podwyzszonej frustracji. Zacisnal zeby, zeby nie wyc w bezsilnej zlosci. W nocy dodatkowo, prócz kasajacego robactwa, dawala mu sie tez we znaki ciagnaca od bagien wilgoc.
Nastepnego dnia, po przejsciu przez bagna, doszli do jakiegos jeziora. Dlugo szli jego brzegiem, az w koncu nadbrzezne zarosla rozstapily sie i ukazala im sie w oddali osada. Polozona na koncu pólwyspu, otoczona woda z trzech stron, od reszty ladu odgradzala ja wysoka palisada. Za palisada, jak sie okazalo, wznosila sie d**ga, jeszcze wyzsza. Pomiedzy nimi, byla szeroka, gleboka fosa. Sucha, jednak na koncach fosy, zabezpieczonych wiezami strazniczymi, Plawecki dostrzegl stawidla. W kazdej chwili mozna bylo zalac wszystko woda z jeziora.
Przez fose prowadzil most zwodzony, prosto do bramy, pod kolejna, najwyzsza wieza. Po wejsciu przez brame, otoczyla ich gromada wychudlych, ujadajacych jazgotliwie kundli. Kilka mialo ochote dobrac sie do Plaweckiego, ale gdy najbardziej agresywne zostaly potraktowane batem, wszystkie natychmiast rozbiegly sie, skomlac przerazliwie.
Na powitanie wyszla im wysoka, czarnowlosa kobieta, o plonacych oczach. Ubrana w cos, podobnego do skapej tuniki, ciasno opinajacej bujne ksztalty. Na szyi miala rzucajacy sie w oczy, wielki, fioletowy krysztal, zwisajacy pomiedzy ksztaltnymi piersiami. W uszach zas nosila kolczyki, przypominajace zakrzeple krople krwi. Byla niezwykle piekna. Tak piekna, ze mimo swej sytuacji i ponizajacej, dyndajacej pozycji, Plawecki spojrzal na nia z podziwem. Przywódca lowców, suchy, zylasty mezczyzna w skórzanej kamizeli, zblizyl sie do niej z szacunkiem i podal ostroznie Korzen, odebrany Plaweckiemu. Ta wziela go i ogladala ze wszystkich stron, jakby z pewna obawa. Potem równie bacznie przyjrzala sie Plaweckiemu, zawieszajac na pewien czas wzrok na jego nagosci. W koncu rzucila krótki rozkaz i odeszla.
Wtedy to wlasnie wrzucono Plaweckiego do zagrody dla swin. Pociecha byl fakt, ze zostal w koncu uwolniony z wiezów i mógl wreszcie rozprostowac kosci. Jednak tkwienie w blocie, przesiaknietym gnojówka i ekskrementami, wcale nie poprawialo jego sytuacji. Smród byl tak okropny, ze przyprawial o wymioty. Jedyna ulga bylo to, ze cuchnace bloto lagodzilo znaczaco nieznosne swedzenie pokasanej skóry, do którego nijak nie mógl przywyknac.
Najgorsze jednak bylo to, ze odebrano mu Korzen. Musial go odzyskac za wszelka cene. Podejrzewal ze odgrywa on tu niebagatelna role. Teraz jednak musial przywyknac do swej obecnej sytuacji, chociazby chwilowo. Usiadlszy w kacie zagrody, zaczal obserwowac otoczenie.
Zagroda byla ulokowana na skraju sporego placu. Mial stad doskonaly widok na osade. Byla o wiele wieksza, niz poczatkowo sie zdawalo. Ku jego zdumieniu wszedzie, zamiast szalasów, czy prostych chat, staly duze, solidne domy. Cala osada wygladala na dostatnia i zamozna. Efekt psuly jednak widniejace wszedzie, powtykane na pale, glowy.Tak jak na wzgórzu, znajdowaly sie w róznych stadiach rozkladu. Plawecki zdretwial. Stalo sie to, czego obawial sie najbardziej – trafil w rece krwawych morderców. Jednak obserwujac przez kilka godzin mieszkanców, doszedl do wniosku, ze moze nie sa tacy, za jakich ich uwazal. A przynajmniej nie wszyscy.
Wiekszosc przechodzacych mieszkanców patrzyla na niego ze wspólczuciem. Tak kobiet, jak i mezczyzn. Nawet wojowników. Problemem byla nieliczna grupa ludzi, na których inni mieszkancy patrzyli ze strachem, odraza i nienawiscia. Byli to w wiekszosci mezczyzni, wojownicy, przybrani w barwione czarno, skórzane zbroje, nabijane gesto miedzianymi cwiekami. Ich twarze byly przepelnione okrucienstwem, ale ich rysy takze byly odmienne od wspólmieszkanców. Mieli lekko skosne, czarne oczy, czarne wlosy i nalane, jakby opuchniete oblicza. Byli tez wyzsi i duzo potezniej zbudowani. Przechadzali sie wokól, zarozumiali, dumni i pelni pogardy dla wspólplemienców. Odnosili sie do nich gorzej nawet, niz do Plaweckiego.
Nazwal ich w myslach Czarnozbrojnymi. Nie dlatego, ze zbroili sie na czarno, bo nawet ich bron miala jakis ciemny polysk. Nie dlatego, ze mieli czarne oczy i wlosy. Ale dlatego, ze prócz tej swojej calej “czarnozbrojnosci”, roztaczali wokól siebie jakas mroczna aure strachu i nienawisci. Aure, która sprawiala, ze swiatlo jakby odwracalo sie od nich z obrzydzeniem.
Ich kobiety tez sie wyróznialy. Tak ciemnym odzieniem, jak i brutalnoscia. Niektóre nosily takie same zbroje, jak mezczyzni, inne byly ubrane w suknie o ciemnych kolorach. Pomiataly innymi mieszkancami na równi ze swoimi mezczyznami, a moze nawet i bardziej.
Nawet ich dzieci wykazywaly sie okrucienstwem. Plawecki widzial jak kilkoro z nich, w wieku moze 5-6 lat, dopadlo swego równolatka, bijac go i kopiac zapamietale gdzie popadlo. Z boku wyskoczyla matka katowanego dzieciaka, porwala go na rece i uciekla do domu, scigana kamieniami, rzucanymi przez male potworki.
Kiedy tak obserwowal otoczenie, zobaczyl nagle kogos, kto kompletnie róznil sie od wszystkich pozostalych. Wysokiego, siwobrodego starca. W odróznieniu od Czarnozbrojnych i ich rodzin, oraz innych mieszkanców, odzianych glównie w ubrania o róznych odcieniach brazu i szarosci, on mial na sobie strzepy starego munduru. Ciemnoniebieski, niemal granatowy, kolet z pasowymi wylogami i polami. Kiedys musial skrzyc sie od zlotych guzików. Teraz swiecil sie tylko jeden, pod szyja. Pozostale to byly zapinki z rogu, kosci i drewna. Postrzepione, biale spodnie, siegaly mu ledwie do kolan, z których jedno mial straszliwie zdeformowane. Stopy mial bose. Podczas gdy inni mezczyzni nosili miecze, lub topory, on u pasa mial dlugi, kawaleryjski palasz z czteropretowym kablakiem. Gdy starzec odwrócil sie w jego strone, Plaweckiemu wydalo sie, ze zobaczyl starego Obierke. Starego Obierke z szalenstwem w oczach.
Starzec, mocno utykajac, podszedl blizej i oparl sie o wiklinowy plotek za którym tkwil Plawecki.
– Witaj w Kusoo, mon ami – odezwal sie z wyraznym francuskim akcentem. – Na pewno ci sie tu spodoba, hi hi hi. Mam nadzieje, ze bedziesz sie dobrze bawil, o ile nie stracisz glowy. He he he he.
Mówil dziwaczna polszczyzna, przeplatana co chwile francuskimi zwrotami, ale na tyle zrozumiale, by Plawecki wszystko pojal.
– Cos ty za jeden?! – spytal go ostro Plawecki plynna francuszczyzna
Ten poderwal sie odruchowo, stanal na bacznosc i zasalutowal.
– Sergent-major Henri Ignace D’Oberon! – wyrecytowal. – Pierwszy szwadron dwunastego pulku kirasjerów, pierwszej dywizji ciezkiej kawalerii! Oddelegowany czasowo jako zbrojmistrz, do polskiego, czternastego pulku kirasjerów!
– Skades sie tu wzial? – spytal Plawecki zdumiony do granic mozliwosci.
– Malchance, przez pecha – odparl stary, nadal po polsku, jakby zapominajac, ze dopiero co Plawecki odezwal sie w jego ojczystym jezyku. – Trafilem na Mazovie, w drodze do Rosji, oui? Malchance, przez pecha. Potem do malej village, Paprotnya, oui? Mon Dieu! Goraca, belle femme, l’amour, olala! Cóz to byla za femme! Mialem moze vingt ans, dwadziescia lat, zwykly poulain, mlokos. Ona starsza ode mnie, ale swiata poza soba nie widzielismy. Potem noc, ognisko, piorun z nieba. Buuum!!! – wrzasnal tak, ze podskoczyli przechodzacy w poblizu mieszkancy, a swinie kwiknely przestraszone. – I jestem tutaj, oui? Malchance, przez pecha. To samo miejsce, inny czas. Juz ponad piecdziesiat lat.
Nachylil sie przez plotek ku Plaweckiemu.
– Ty tez jestes tu malchance, n’est pas? – szepnal konfidencjonalnie. – Przez ten satanée racine fougères?! Diabelski Korzen paproci?!
– Korzen? – poderwal sie Plawecki. – Co o nim wiesz?!
– Satanée merde! – prychnal stary i splunal zamaszyscie. – Nieszczescie sprowadza na ludzi, zly los, oui? Znalazlem go, oh oui, znalazlem! I jestem tu, oui? Jednak bez niego nie da sie wrócic z powrotem. A ja swój stracilem, dawno temu.
Przechylil sie ku Plaweckiemu nad pretami ogrodzenia.
– Powiedz mi, mon cher ami… – w oczach starca zalsnily lzy. – Co z wyprawa na Russie? Co z Grande Armée? Czy Bonaparte wygral? Ty wiesz, n’est pas? Musisz wiedziec!
W glowie Plaweckiego klebilo sie od nadmiaru mysli. Wiec przeniósl sie w czasie, w jakies zakisle sredniowiecze, czy inne wieki mroczne. A Korzen potrzebny jest, zeby wrócic. Musi go odzyskac za wszelka cene. Musi!!! Ale sam sobie nie poradzi.
Starzec ponowil swa prosbe. Plawecki westchnal i zaczal mu opowiadac to, co zapamietal z lekcji historii i rodzinnych wspomnien. O wyprawie Napoleona na Moskwe, zazartej bitwie pod Borodino, koszmarze Wielkiego Odwrotu, krwawej, zwlaszcza dla Polaków, przeprawie przez Berezyne. Jak z ponad pólmilionowej armii, zostalo niewiele ponad dziesiec procent. Potem pokrótce opowiedzial jeszcze o Waterloo i zeslaniu Napoleona na wyspe Sw. Heleny.
Stary kirasjer sluchal, a z oczu strumieniami laly mu sie lzy, choc Plawecki staral sie przemilczac najbardziej katastrofalne szczególy.
– A czternasty pulk? – spytal raptem. – Co z czternastym pulkiem, mon ami?
– Czternasty… – westchnal Plawecki. – Czternasty poniósl w Rosji najwieksze straty ze wszystkich oddzialów kawalerii. A po bitwie pod Lipskiem zostal rozwiazany. Wiem, bo jeden z moich przodków w nim sluzyl…
W tym momencie Plawecki az otworzyl usta ze zdumienia. Przeciez… Czy byloby to mozliwe, aby D’Oberon mógl znac jego pradziada? Odpowiedz przyszla bardzo szybko.
– Ce pas possible! – wykrzyknal stary. – Jak sie zwal?!
– Izydor Plawecki – wymamrotal oslupialy Lucjan.
– Isidore Puavecqui?! – zdumial sie stary, przekrecajac niemilosiernie nazwisko. – Znalem go! To byl mon meilleur ami, mój najlepszy przyjaciel! Razem przeciez przybylismy do tej village, gdzie poznalem moja l’amour! Jak cie zwa?!
– Lucjan.
– Nooo, mon cher Lucien! – wysapal stary. – Stary D’Oberon nie da ci tu zginac. Musze juz isc, bo straze nadchodza. Ale wrócisz w swoje czasy, chocbym mial zginac!!!
*
Pustólecka z westchnieniem ulgi runela na ziemie. Byla kompletnie wyczerpana. Przez pare godzin szla za koniem, uwiazana na linie. Kilka razy upadla, jednak nie zatrzymano sie, aby pomóc jej wstac. Caly czas musiala sobie radzic sama. Miala pozdzierana skóre na nogach, ramionach, brzuchu i piersiach, chociaz starala sie je oslaniac, jak tylko mogla. W koncu, gdy juz nie miala sily sie podniesc, przywódca Jacwingów kazal ja wrzucic na konia. Wojownicy dzwigneli ja i przerzucili przez konski grzbiet, jak trupa.
Poczatkowo byla zadowolona. W miare uplywu czasu jednak niewygodna pozycja zaczela dawac sie jej we znaki. Najgorszy byl tu nieustanny ucisk na brzuch, nie wspominajac juz o ustawicznych wstrzasach od konskich kroków. Zwymiotowalaby, gdyby miala czym. Totez popas nad lesnym strumykiem bardzo ja ucieszyl.
Z trudem dowlokla sie do strumienia. Obmyla obolale cialo, na ile pozwalaly jej wiezy, i napila sie do syta chlodnej wody. Nikt jej nie pilnowal. Wiedzieli, ze jest zbyt wyczerpana, by uciekac. Umyta, powlokla sie z powrotem pod drzewo, pod którym ja rzucili.
Inni jency trzymali sie duzo lepiej. Podziw budzil w niej zwlaszcza Zbylut, który mimo ciezkiej rany, opatrzonej lada jako, szedl za koniem, jak gdyby nigdy nic. Widziala jednak, ze droga daje mu sie bardzo we znaki. Cios zadany przez trupa rudzielca musial przebic mu pluco, bo co jakis czas na usta wychodzila mu krwawa piana. Cala jego broda byla pozlepiana zakrzepla krwia. Pryszczaty z kolei przez cala droge pochlipywal. Dwaj pozostali jency nie dawali po sobie nic poznac, albo… z rezygnacja poddali sie losowi.
Gdy tylko usiadla, zaczal morzyc ja sen. Z trudem sie otrzasnela. Siedzacy opodal Zbylut uniósl glowe.
– Chyba zlem cie ocenil, dziewko – wycharczal. – Nie jestes Galindka, ni Jacwiezka. Zadna z nich nie opadlaby tak szybko z sil. Calkiem inakszej tez gadasz.
– Co z nami zrobia? – spytala.
– Hehehe, khe… – zasmial sie glucho i zaraz na usta wyszla mu krwawa piana. – Ty nie masz sie czego obawiac. Moze cie który uczyni jedna ze swoich zon. Moze dziewke sluzebna z ciebie zrobia, alibo na chedozenie mlodym oddadza. Masz zreszta Kwiat. Ale nas… Nas ubija. I nie bedzie to lekka smierc.
Wskazal broda na konie. Przy wlókach ze zwlokami poleglych, kleczal przywódca Jacwingów. Wpatrywal sie ponuro w martwa twarz syna.
– Za smierc syna wodza zadadza nam meki nieliche – mruknal Zbylut.
– Nie chce! – chlipnal pryszczaty. – Nie chce tak ginac!
– Nie mazgaj sie, Mikosz! – skarcil go dowódca. – Wojownikiem jestes! Kazdemu z nas predzej, lebo pózniej smierc pisana, taka, czy inna. Wiec tobie teraz zeby zacisnac trza i oprawcom w twarz smiac sie, ot co!
Zbylut westchnal ciezko.
– Zal tylko, ze zadania nie wykonalim. Dziewke mieli my odnalezc, komesa cere. A nynie ona moze juz i doma siedzi?
– Na wzgórzu widzialam glowe dziewczyny, pomiedzy innymi glowami – wyrwalo sie Pustóleckiej. – Prawie swieza.
– Jak wygladala? – Zbylut zauwazalnie poszarzal na twarzy.
– Jasnowlosa, mloda bardzo.
– Ona ci to. Tedy cala nasza wyprawa na nic.
Nagly krzyk poderwal ich na nogi. Kilku wojowników kopniakami motywowalo jenców do dalszej drogi. Pustólecka ponownie wsadzono na konia, lecz teraz pozwolono jej siedziec normalnie.
Tym razem nie bylo juz zadnego szlaku. Szli kilka godzin zwierzecymi przesmykami, poprzez las tak stary i gesty, ze na kilka metrów nie bylo nic widac. Na kolejny postój zatrzymali sie dopiero wieczorem. Wojownicy upiekli na wieczerze upolowana po drodze lanie, ale jencom nie dali nic. Jedynie Pustóleckiej rzucili pare ochlapów, które pochlonela lapczywie. Nie bylo jednak dane jej zasnac. Gdy tylko sie dobrze sciemnilo i ulozyla sie na sciólce do snu, przyszedl do niej pierwszy z wojowników.
Juz podczas marszu spostrzegla lakome spojrzenia, rzucane w jej kierunku. Jednak nikt jej nie zaczepial, nawet na poprzednim postoju. Dopiero tu, gdy zaczeto szykowac sie do snu, zaczeli przychodzic do niej jeden po d**gim. Wycienczona marszem, glodna, zwiazana, nie miala nawet sil aby protestowac, a co dopiero mówic o obronie.
Brali ja po kolei, jeden za d**gim, niektórzy po pare razy. Zaden nie silil sie nawet, aby sprawic jej jakakolwiek przyjemnosc. Gwalcili ja beznamietnie, na sucho, jak najmocniej, wylacznie dla swojej wlasnej przyjemnosci. Zaden tez nie wywolal w niej dreszczu podniecenia. Wszyscy bez wyjatku byli brudni i smierdzieli stechlym tluszczem. Jedynie ich wódz nie bral w tym udzialu. Cala noc przesiedzial przy zwlokach syna, gluchy i slepy na wszystko. A kiedy wreszcie skonczyl ostatni z nich, na wschodzie zaczelo juz rózowiec niebo.
Zdazyla przespac zaledwie godzine, gdy poderwano obóz na nogi. A gdy wsadzono ja na konia, niemal zawyla z bólu. Kilku z nocnych gosci najwyrazniej mocno naduzylo tylnego wejscia…
Dalsza podróz okazala sie dla Pustóleckiej prawdziwym koszmarem. Ból poobcieranego krocza nie pozwalal jej usiedziec na koniu. Na szczescie nie trwalo to juz dlugo.
Okolo poludnia wyszli z puszczy. Przed nimi rozciagala sie wielka, trawiasta polana, na której widac bylo z daleka gród. Otoczony wysokim, ziemnym walem, na szczycie i u podstawy umocniony czestokolem. U podnóza walu staly tez liczne, gliniane posagi, na widok których Zbylut, Mikosz i pozostali gwaltownie pobledli. Z poza walu unosily sie liczne dymy, swiadczace, ze mieszkancy szykowali obiad.
Gdy podeszli do bramy, donosny dzwiek rogu oznajmil ich przybycie. Na spotkanie wylegl im natychmiast tlum kobiet i dzieci. Rozlegly sie okrzyki radosci, rodziny zaczely witac swoich mezczyzn. Od kolumny zaczeli sie oddzielac pojedynczy wojownicy i wraz z rodzinami odchodzic do domów.
Ale prócz okrzyków radosci, rozlegly sie tez placze i zlorzeczenia, gdy ujrzano rannych i poleglych. Kobiety z wyciem rzucaly sie na ciala swoich mezczyzn, inne darly sobie wlosy z glowy. Niektóre chcialy dobrac sie do jenców, lecz wojownicy je odpedzali. Wódz z kamienna twarza prowadzil, malejaca stale kolumne, do centrum osady. Wkrótce zostali przy nim tylko jency i kilku wojowników.
Gdy dotarli do duzego placu, czekala tam na nich grupka kobiet. Byly to zony wodza. Z pomiedzy nich wyszla jedna, wysoka, o smutnych oczach. Stanela przed mezem i przez chwile patrzyli sobie bez slowa w oczy. Potem przyklekla przy wlókach, na których lezal jej syn. Wpatrywala sie przez chwile w niego, gladzac go po wlosach. Gdy sie podniosla, z jej oczu, prócz bólu, buchala nienawisc tak straszna, ze po plecach Pustóleckiej przebiegl dreszcz.
Wódz jakby tylko na to czekal. Chwycil za wlosy Zbyluta, przyciagnal i rzucil jej do nóg. Ta podeszla do jenca, chwycila go za brode i uniosla jego twarz ku swojej. W oczach jenca malowala sie jedynie bezbrzezna pogarda. Kobieta uniosla twarz Zbyluta troche wyzej, wydobyla krótki nóz i powoli przeciagnela mu po gardle. Pustólecka przelknela sline, a Zbylut ani drgnal. Wpatrywal sie tylko z pogarda w twarz swojej oprawczyni. Ta, rozwscieczona brakiem reakcji, a raczej brakiem oznak cierpienia, które tak bardzo chciala mu zadac, ponownie przeciagnela mu nozem po gardle, raz i d**gi. Za kazdym razem coraz mocniej, coraz glebiej. Zbylut zaczal sie krztusic krwia, a ona kontynuowala swoje dzielo. Gdy zaczal rzezic, a z rozcietej tchawicy, swiszczac, poczelo z kazdym oddechem uchodzic powietrze, przestala. Znów zajrzala mu w oczy, jak gdyby napawajac sie uchodzacym z niego zyciem. Wtedy Zbylut zebral w sobie resztki sil i plunal jej w oczy. Zawyla wsciekle. Przewrócila go na ziemie i raz za razem zaczela dzgac, gdzie popadnie. Jednak on juz tego nie czul. Dla Pustóleckiej bylo jasne, ze specjalnie ja sprowokowal, aby szybciej zakonczyla jego meki.
Gdy wreszcie przestala, rece miala umazane we krwi po lokcie. Wstala i lakomym wzrokiem wpila sie w pozostalych jenców. Jednak gdy podeszla z nozem w reku do pierwszego z brzegu Mikosza, maz zagrodzil jej droge. Przytrzymal ja za reke i pokrecil bez slowa glowa. Wtedy dopiero sie rozplakala. Wrócila do zwlok syna i padla na nie, szlochajac glosno.
Wódz wydal rozkaz i wojownicy poprowadzili jenców na koniec placu, gdzie, obok wielkiego dolu z glina, bylo widocznych kilka klatek. O Pustóleckiej jakby zapomniano. Dlatego tez zostala swiadkiem kolejnej sceny, która na dlugo utkwila jej w pamieci. Oto matka chlopaka, zalana lzami i krwia, podniosla sie znad jego zwlok i, nim ktokolwiek zdazyl zareagowac, jednym ruchem poderznela sobie gardlo. Wszyscy obecni zamarli. Ona zas stala nad synem, a krew lala sie z niej prosto na jego zwloki. Potem powolutku osunela sie na nie i znieruchomiala. Pozostale zony wodza z placzem rzucily sie na jej cialo.
Wódz stal dlugi czas nieruchomo. Gdy w koncu podniósl glowe, od razu zauwazyl Pustólecka. Warknal cos i od razu zjawilo sie paru wojowników, którzy zaciagneli ja do klatki na koncu placu. W sasiednich tkwili juz pozostali jency. Mikosz, placzac, modlil sie glosno.
Tkwili tak w klatkach przez noc i dzien, do nastepnego wieczora. Noca Pustólecka miala kolejne odwiedziny, duzo liczniejsze. Gdy o nastepnym zmierzchu zebrali sie mieszkancy osady, a na placu rozpalono wielkie ogniska, byla pólzywa z wyczerpania. Z klatek wyciagnieto mezczyzn i przywiazano dokladnie do grubych, drewnianych pali. Tak ciasno, ze nie mogli sie nawet ruszyc. Potem zaczeto ich grubo oblepiac glina, wydobywana z dolu, który Pustólecka zauwazyla juz wczesniej. Nie miala pojecia, czemu ma sluzyc cala ta operacja. Jency najwyrazniej jednak wiedzieli, gdyz zaczeli wrzeszczec i miotac sie, na ile pozwalaly im wiezy. Natychmiast ich zakneblowano i dalej pokrywano kolejnymi warstwami gliny. Zostawiono tylko malenkie otwory na nos, do oddychania. Nastepnie ulozono pale nad ogniskami, jak wielkie rozny. Pustólecka zdretwiala. Jenców zamierzano zapiec zywcem w glinie. Teraz stalo sie jasne pochodzenie posagów stojacych przed osada. Pustólecka po raz pierwszy w zyciu odczula lek. Nie chciala tak skonczyc! Wprawdzie Zbylut zapewnial, ze nic jej nie grozi, ale…
Do tej pory, wszystko odbywalo sie w ciszy. Mezczyzni obracali zaimprowizowane rozny w milczeniu, pod kierunkiem siwobrodego starca. Nagle cisze przerwal przerazliwy wrzask. Przenikliwe, rozdzierajace uszy, wycie. Pustólecka rozpoznala ten glos. To Mikosz jakims cudem pozbyl sie knebla, zrobil otwór w zalepiajacej mu usta glinie i teraz dawal wyraz swojemu bólowi, wscieklosci i przerazeniu. Jego wycie nioslo sie dookola, wwiercalo w uszy i mrozilo serca. Na placu uczynilo sie po prostu strasznie. Którys mezczyzn doskoczyl do Mikosza z nozem w dloni, chcac go uciszyc, ale zostal powstrzymany przez wysokiego starca, nadzorujacego ceremonie. Stary poszedl do dolu z glina, zaczerpnal pelna jej garsc, po czym, nie zwazajac na plomienie, podszedl i zapchal glina usta Mikosza, zalepiajac przy tym zrobiony przez niego otwór. Krzyk przeszedl w rzezenie, potem ucichl.
Pustólecka nie obserwowala juz dalej. Do jej klatki podszedl wódz, otoczony swoimi kobietami. Chwile przygladal sie jej uwaznie, po czym przemówil:
– Jam jest Druzgot, wódz tej osady. A ty od teraz nalezysz do mnie.
Mimo archaizmów, przetykanych obcymi slowami, Pustólecka zrozumiala go bez wiekszych problemów. A gdy go wysluchala, odetchnela z ulga, chociaz jej sytuacja niewiele sie poprawila.
*

Bir yanıt yazın

E-posta adresiniz yayınlanmayacak. Gerekli alanlar * ile işaretlenmişlerdir